Epilog

   - Damian! - krzyknęła mama. - Jedź już po Zuzę, a my przyjedziemy trochę później.
   - Jasne. Już mnie nie ma. - Wybiegłem z domu i skierowałem się w stronę domu mojej dziewczyny. Przy okazji zadzwoniłem po taksówkę, bo jako troszczący się narzeczony nie mogłem pozwolić na to, żeby moja ciężarna kobieta szła na bierzmowanie pieszo.
      Tak, oświadczyłem się Zuzie od razu następnego dnia. Kupiłem pierścionek za pieniądze, które zostawiła mi Marietta w domu, przed wyjazdem do Londynu.
      Zapukałem do drzwi domu mojej dziewczyny. Otworzyła jej matka, która przywitała mnie szczerym uśmiechem.
   - Dzień dobry - powiedziałem odwzajemniając jej uśmiech.
   - Zuza zaraz zejdzie. Zakłada buty. Wiesz dla niej to nie lada wyzwanie.
   - Rozumiem - stwierdziłem spokojnie.
   - Mamo! Możesz mi pomóc? - krzyknęła Zuza.
   - Ja pójdę. - Położyłem jej rękę na ramieniu. - Niech pani sobie odpocznie.
   - Dziękuję - wybełkotała i weszła za mną do środka.
      Moja narzeczona siedziała na schodach i zakładała buty. Miała na sobie czarną, ładną sukienkę do kolan, która podkreślała jej śliczny pięciomiesięczny brzuszek. Była zdenerwowana, bo nie dosięgała do sznurówek butów na obcasie. Cały czas się dziwiłem jak ona w nich wytrzymuje.
      Bez jednego słowa pomogłem jej założyć buty, po czym podniosłem ją, a ona pocałowała mnie ze zdziwienia.
      Pomimo tego, że była w piątym miesiącu ciąży, nie była ciężka, a dla mnie zaszczytem było to, że mogłem trzymać ją na rękach.
   - Gotowa? - zapytałem nie mogąc się napatrzeć na jej śliczną buzię.
   - Teraz tak - oznajmiła całując mnie w policzek.
   - Jak się trzyma nasz dzidziuś?
   - Cieszy się tak jak jego mama.
   - No to tatuś też się cieszy. - Pocałowałem ją delikatnie i odstawiłem powoli na ziemię.
   - Czy Szymon się do ciebie odzywał? - zapytała mnie po chwili patrzenia w moje oczy.
   - Poza naszą wspólną rozmową? Nie - powiedziałem zdziwiony pytaniem i od razu przypomniałem sobie rozmowę z Klepakiem.
      Było to kilka dni po tym jak Zuza doszła do siebie. Poranne mdłości nie były już tak natarczywe i mogła bez trudu chodzić do szkoły.
      Po lekcjach zaprosiłem mojego byłego kumpla na małą pogawędkę o “turnieju”.
      Rozmawialiśmy chwilę o owym turnieju, po czym zapytałem się się go dlaczego zgwałcił moją dziewczynę. On zaniemówił i zaczął się tłumaczyć, że był pijany, a ja tylko krzywo na niego spojrzałem, a on już wiedział, że wiem wszystko od A do Z.
      Powiedział, że zrobił to specjalnie, bo chciał sprawdzić czy już osiągnąłem szczyt swoich możliwości; zdobycie dziewczyny.
      Nie obyło się bez uderzenia go w twarz, ale potem uspokoił mnie fakt, że przecież mu wybaczyłem. Przeprosiłem go szybko i opowiedziałem o tym, że moja dziewczyna nosi pod sercem jego dziecko.
      Poczekałem na reakcję.
      Zdenerwował się i powiedział, że ma to gdzieś, że nie ma zamiaru bawić się w głupie pieluchy, że nie chce zacząć dorosłego życia od płaczącego bachora.
      Poklepałem go po ramieniu i powiedziałem, że zapomnimy o całej sprawie i, że to ja zajmę się wychowaniem dziecka. Uświadomiłem mu, że nikt nigdy nie dowie się, że to jest jego dziecko. On zgodził się bez żadnych wątpliwości. Podziękował mi i oznajmił, że zachowuję się jak Józef; mąż Maryi.
      Zuza wybudziła mnie ze wspomnień klepnięciem w policzek.
   - Damian! Tu Ziemia do Damiana! Musimy już iść.
   - Przepraszam. Zamyślałem się. Idziemy. - Podałem jej rękę i z uśmiechami na twarzach wyszliśmy z domu i wsiedliśmy do taksówki.

***

      Do kościoła dojechaliśmy kilka minut później. Zuza była podekscytowana, ale ja wiedziałem, że dzięki bierzmowaniu będę mógł znowu ujrzeć postać Bożą bez żadnych przeszkód, a dlaczego? Bo wierzyłem.
      Wszyscy bierzmowani stali przed kościołem. Przyszedł ksiądz i powiedział, że mamy ustawić się parami tak jak na próbach.
      Żeby siedzieć w ławce z Zuzą musiałem być w parze z taką bezczelną dziewczyną, która zawsze wtykała nos w nie swoje sprawy. Poza tym i tak musielibyśmy iść osobno, bo ja byłem wysoki, a Zuza była niższa o kilka centymetrów.
      W końcu gdy już wszystkie pomruki ucichły ksiądz wprowadził nas do kościoła.
      Obok mnie, oprócz Karoliny, szedł Gabriel. Był uśmiechnięty, a jego włosy iskrzyły się dzięki słońcu, które wpadało przez witraże.
      Byłem w pierwszej parze. Było to dość niekomfortowe, ale miałem oparcie w Zuzie, która szła tuż za mną i w moim Stróżu, który cały czas był przy mnie.
      Usiadłem pewnie w pierwszej ławce, a zaraz obok mnie usiadła moja narzeczona.
      Zaczęła się msza.. Biskup i proboszcz stali i odprawiali msze za ołtarzem. W pewnym momencie zobaczyłem, że ktoś stoi za biskupem i, że w tle nie słychać dwóch głosów tylko trzy. Ten ostatni był mi dziwnie znajomy.
      Postać w białej szacie i spokojnej twarzy czytała Pismo Święte.
      Jezus… - pomyślałem gdy przyjrzałem się bliżej.
      Obejrzałem się dookoła; nikt nie zareagował. Nikt go nie widział, prócz mnie. Byłem taki szczęśliwy, że mogłem wierzyć w Boga i w to, że on na prawdę istnieje.
      Położyłem rękę na udzie Zuzy i zapytałem szeptem:
   - Widzisz kogoś za biskupem?
   - Nie, a ty widzisz? - odparła zdziwiona.
   - Nie, to przez światło - stwierdziłem mając zupełnie inne zdanie.
      W tym czasie postać zdążyła już zejść z podestu, na którym stał ołtarz. Jezus ruszył w moją stronę, zwyczajnym jak na istotę boską, chodem.
       Do kościoła, nawą boczną, wszedł ksiądz Mateusz. Zaniemówił gdy zobaczył to co się dzieje. Spokojnie podszedł do Jezusa i padł przed nim na kolana, a ten go pobłogosławił.
       Wyglądało to tak jakby ksiądz po prostu się modlił jednak ja widziałem co innego. Czułem się dziwnie inny, ale w tym dobrym sensie.
      Ja widziałem coś o czym inni mogli tylko pomarzyć, a dlaczego? Bo nie wyznawali wiary i nie byli pewni czy Bóg istnieje czy nie, a ja byłem pewny.
       Chrystus zauważył, że szczegółowo obserwuję każdy jego ruch. Uśmiechnął się i ruszył w moją stronę. Stanął przede mną i jeszcze raz się uśmiechnął.
       Spojrzał troskliwym wzrokiem na Zuzę, uklęknął i położył obydwie ręce na jej brzuchu, po czym powiedział:
   - Błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony jest owoc twojego łona.
      Zuza położyła swoje ręce w miejscu gdzie swoje trzymał Jezus.
      Z mojego punktu widzenia przenikały się.
      Łzy zaczęły płynąc po jej policzkach i kapały na ręce jej i Jezusa. Jednak ona nie był smutna. Była szczęśliwa, tak jak ja gdy powróciłem do życia. W jej oczach było widać całą radość jej serca. To był na prawdę piękny widok.
      Chciałem zapytać ją czy dobrze się czuje, ale w końcu stwierdziłem, że to bez sensu, bo przecież wiedziałem co się stało.
      Spojrzałem na Chrystusa, a ten patrzył w około siebie i w dal jakby kogoś szukał. Nie chciałem mu przeszkadzać, ale Gabriel musiał wtrącić swoje trzy grosze.
      Jeżeli chcesz z nim rozmawiać to zrób to teraz, bo później możesz nie mieć okazji - powiedział, a ja zobaczyłem go jak opiera się o jeden z filarów.
      Uśmiechnąłem się do niego z irytacją i zwróciłem się do Jezusa:
      Dlaczego inni cię nie widzą?
   - Jest tutaj kilka osób, które mnie widzą - oświadczył.
      Kto? Oprócz mnie i księdza  jest ktoś jeszcze? - Byłem zdziwiony, bo wydawało mi się, że nikt inny nie wierzy.
   - Na przykład twoja mama i siostra i jeszcze kilka innych starszych ludzi. Są też dzieci, które we mnie wierzą.
      A co z resztą? - Dziwnie było tak mówić do kogoś w myślach.
   - Reszta, jak to pięknie nazwałeś, to osoby, które może i wierzą, ale nie wierzą w to, że mogłyby kiedykolwiek zobaczyć postać Bożą - stwierdził.
      Kochasz ich wszystkich pomimo tego, że oni nie chcą cię zobaczyć? - zapytałem zdziwiony.
   - A dlaczego nie miałbym ich kochać? Są tacy sami jak ty, ale oni nie potrafią uwierzyć pomimo tych znaków które cały czas im daję.
      Podziwiam Cię, Panie - przyznałem w myślach, a Jezus skinął na mnie głową i spokojnym krokiem wrócił na podest za ołtarzem.
      Proboszcz z biskupem tworzyli jakąś konwersacje na temat wiary, po czym jeden z nich zwrócił się do nas:
   - Droga młodzieży, powiedzcie przed zgromadzonym tu kościołem, jakich łask oczekujecie od Boga w tym sakramencie.
   - Pragniemy, aby Duch Święty,  którego otrzymamy umocnił nas do mężnego wyznawania wiary i do postępowania według jej zasad. Amen - powiedzieliśmy chórem tekst wyuczony na pamięć, lecz czułem jedno - u mnie płynęło to prosto z serca; nie z głowy.
      Odnowiliśmy przyrzeczenia chrzcielne. Poprosiliśmy Boga o zesłanie Ducha Świętego, po czym podchodziliśmy razem ze swoim świadkami do biskupa, by ten namaścił nas Krzyżmem Świętym.
      Moim świadkiem była moja biologiczna mama. Uśmiechnęła się szeroko i położyła rękę na moim ramieniu.
      Jezus podszedł razem z biskupem i księdzem. Stanął przed nimi i czekał. Mama w tym czasie podała proboszczowi kartkę z moim trzecim imieniem.
      Imię, które wybrałem brzmiało - Gabriel. Chciałem nosić imię na cześć mojego Anioła Stróża. Byłem świadomy tego, że ludzie będą zwracać uwagę na temat mojego imienia, ale nie poruszyło mnie to.
        W czasie gdy ksiądz pokazywał kartkę biskupowi, Jezus stanął twarzą do mnie. Zwilżył palce prawej ręki Krzyżmem i nakreślił nim znak krzyża na moim czole, mówiąc:
   - Gabrielu, przyjmij znamię Ducha Świętego.
   - Amen - odpowiedziałem czując na czole ciepło jego ręki.
      Biskup patrzył się z niedowierzaniem na moje czoło, tak samo jak ministranci i proboszcz, a cała reszta ludzi przebywających w kościele, poza moją mamą i księdzem Mateuszem, była w niezłym szoku.
   - Pokój z tobą - powiedział Jezus uśmiechając się.
   - I z Duchem Twoim - oznajmiłem szczęśliwy.
      Odszedłem napełniony w każdy możliwy sposób miłością Bożą. Ludzie patrzyli się na mnie w dziwny sposób, ale ja się nimi nie przejmowałem, bo przeżyłem coś czego nigdy nie doświadczyłem.
      Poczułem miłość Bożą, zostałem napełniony Duchem Świętym i poznałem prawdę o ludziach.

***

   - Trzeba wierzyć, trzeba żyć,  trzeba kochać, ale to czy będziemy to robić zależy od nas samych, bo oprócz Boga my mamy, w jakimś stopniu, władzę nad naszym życiem, jednak kiedy stawiamy siebie na pierwszym planie, a Boga na drugim, gubimy się jak dzieci w ciemnym lesie - powiedziałem gdy pod koniec ceremonii zostałem poproszony o wygłoszenie świadectwa mojej wiary.
      Zrobiłem to bez niczyjej pomocy. Słowa płynęły prosto z mojego serca jakby zostały w nim wyryte. Widocznie tak właśnie miało być. Taka była wola Boża. Tak było zapisane na kartach w niebie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz